Idącym na Camino - list od Dagmary

Leibniz powiedział, że posiadamy dwie księgi, w których odnajdujemy drogę do Boga: jedną z nich jest Biblia, drugą – Księga Natury. Nie stronię od Biblii, ale wybieram Naturę....

List do następnych…

O Camino nie wiedziałam nic. Miałam tylko tą szaloną pewność, że muszę tam pojechać. Bez względu na koszty, okoliczności i bieżącą sytuację osobistą. Nie miałam przecież pojęcia, że na ten szlak powołuje Bóg, za pośrednictwem Świętego Jakuba. Kiedy chce, jak chce i kogo chce. Woła od wewnątrz, tym przejmującym pragnieniem, które rodzi się gdzieś w duszy, któregoś dnia, zupełnie z niczego. Absolutnie nie czułam, że w tej wyprawie może chodzić o coś więcej, niż zobaczenie Francji i Hiszpanii za jednym zamachem. Nie przyszło mi do głowy, że tym razem, bezgłośne porozumienie Matki Bożej i Świętego Jakuba wymierzone jest we mnie. Nie jako zamach na moją wolność, młodość, niezależność, ale jako pomoc w wewnętrznym rozwoju, szansa na dalej, lepiej i więcej. Im bardziej się bałam i nie chciałam tej pielgrzymki, im więcej racjonalnych, obiektywnych przeszkód stawało na mej drodze, tym silniejsze czułam powołanie, aby iść, nawet wbrew sobie. W atmosferze zdumienia, niedowierzania, kpin i pytań dodatkowych od przyjaciół.
Temat Drogi Świętego Jakuba przyplątał się do mnie na początku bieżącego roku. Najpierw trafiłam na jakiś artykuł w magazynie kobiecym, pomyślałam tylko: ładne zdjęcia, to wszystko. Potem natknęłam się na refleksje i zapiski turystów w gazecie codziennej. Stałam się bardziej uważna i mój wzrok zatrzymał się na dłużej. Przeczytałam napisy pod fotkami, nic więcej. Następnie, kilka tygodni później, zorientowałam się, że Santiago de Compostella niebezpiecznie blisko krąży wokół mnie, zaczyna nurtować, nie daje spokoju. Przypadkowo otwierałam linki internetowe związane z Camino, spotkałam zachwyconą koleżankę, która właśnie stamtąd wróciła, uchwyciłam jakieś obrazki w TV.
Przyszła wiosna. Pewnej niedzieli biegłam spóźniona na mszę. Zaskoczona ulewą, skręciłam bez namysłu pod daszek tablicy ogłoszeń jakiegoś kościoła. Z nudów oderwałam mokry anons. Ledwo odczytałam: biuro zaprasza do Santiago. Biorę, może komuś się przyda, pomyślałam. W domu wrzuciłam pognieciony papier do szuflady. Ulotka przeleżała miesiąc, może dłużej. Tylko z przekory wydrukowałam plan pielgrzymki do Santiago de Compostella. Włożyłam wydruk do torby i nosiłam codziennie ze sobą, wszędzie. Marzyłam o wakacjach, potem okazało się, że nie stać mnie na żaden urlop w tym roku. Czerwiec upłynął na sumowaniu długów, wpisywaniu zobowiązań, podliczaniu wydatków. Kiedy właśnie zaczęła budzić się we mnie powoli gotowość, jakieś zainteresowanie Camino, faktem stała się odmowa zgody na urlop w pracy. Szefowa, z nie ukrywaną satysfakcją i poczuciem wygranej, odrzuciła mój wniosek, nawet nie tłumacząc powodów, gdy o nie zapytałam. Trudno, no i dobrze, szlag , pomyślałam naraz. Widocznie nie było mi pisane tam być. Będę za to teraz oszczędzać i racjonalizować pragnienia, tyle.
Pielgrzymkę zaplanowano w terminie 15-31.07.2010. Szczęśliwego dnia 07.07.2010 zostałam nagle i niespodziewanie zwolniona z pracy. Ten cios dodatkowo utwierdził mnie w przekonaniu, że wyruszać w drogę właśnie teraz to będzie akt szaleństwa, desperacji, egoizmu. Całkowity brak poczytalności, odpowiedzialności i rzetelnej oceny sytuacji życiowej, w której się znalazłam. Zaświtało mi tylko, że jestem jedynym żywicielem rodziny. Nie mam już rodziców, nie posiadam rodzeństwa, męża, sponsora ani nawet planów na przyszłość. Mam za to ukochaną małą córeczkę, która ode mnie zależy, bardzo stary samochód, długi, wydatki, rachunki, koszmar. Czułam, że tracę grunt pod nogami…
Nie wiem jak to się stało.15.07.2010 rano siedziałam już w autokarze gotowa do drogi.
Dzień wyjazdu. Dziś opuszczam Galicję, krainę magiczną, tradycyjną i surową. Region, który w niczym nie przypomina powszechnego wyobrażenia o Hiszpanii według przeciętnego turysty. Ludzie są tu zamknięci i nieufni, wydają się przybici historią i biedą. Zyskują przy bliższym poznaniu, wtedy, kiedy zbliżając się do nich, odrzucimy efekt pierwszego wrażenia, myślenie stereotypowe i uprzedzenia. Są inni, są interesujący, wartościowi i przyjaźni. Ostatni raz spoglądam na Monte do Gozo (Wzgórze Radości). W kieszeni mam hotelowe mydło z nadrukiem ‘’Enjoy your life’’. Wierzę, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Lub strzałki – drogowskazy, jak kto woli. Sama sprawdziłam.
Moja Droga rozpoczęła się we wtorek 20.07.2010 bladym świtem. Pierwszy odcinek do przejścia to szlak od miejscowości Sarria do Portomarin, idę Drogą Francuską. Dlaczego tak boli umieranie, dlaczego tak boli narodzenie? Takie pytania retoryczne opętały moją zaspana głowę, gdzieś około 5 nad ranem. Zimno, szaro, na trasie ludzie z muszlami. Pojedynczo, parami, w grupach. Myślę o mojej koleżance Basi Wójcik, która wędrowała tędy w zeszłym roku. Zaczęła jednak dużo wcześniej, w Burgos. To między innymi Ona, zapraszając na pokaz slajdów z Camino de France, zasiała we mnie ten dziwny niepokój, który nie pozwolił mi pozostać bierną i obojętną wobec tego, co zobaczyłam i usłyszałam. Emocje i energia, które wtedy poczułam uwiodły mnie tak skutecznie, że plan już właściwie sam zaczął się realizować. Trasa cudna, bajkowa, zielona, leśna. Wspaniali, ciekawi ludzie, co krok. Wymieszani z przyroda w idealnych proporcjach, tylko chłonąć, szkoda słów. Czasem z kimś rozmawiam, pozdrawiam, najczęściej oddycham i patrzę, nic więcej. Nie robię żadnych zdjęć. Co jakiś czas zatrzymuję się, notuję, odpoczywam, piję kawę lub coś innego. Mijam tawerny, bary, albergi (specjalne miejsca postoju dla pielgrzymów). W niektórych panuje cisza, w innych rozbrzmiewa muzyka, namierzyłam kilka razy fantastyczne francuskie ska, hiszpańskie reggae i śpiew ptaków. Piękna młodzież obok uśmiechniętych starców. Podbijam z kolekcjonerskim uporem i zacięciem pieczątki w paszporcie pielgrzyma. Dziś najczęściej rozmawiam z ojcem Czesławem, o wszystkim i o niczym. Jest Jezuitą, który pół życia spędził na misjach na Madagaskarze. Cudownie i mądrze opowiada, jest dość charyzmatyczny i tajemniczy, ale od pierwszego wejrzenia wiem, że odbieramy na tych samych falach. Bardzo się polubiliśmy, wiem, że się jeszcze spotkamy, mam Jego telefon i dane kontaktowe. Ciągle czuję, że wiele osób o mnie myśli, pamięta, zastanawia się. Nie chodzi tu o wymianę wiadomości tekstowych, raczej o silną wewnętrzną pewność, spokój, uśmiech i ciepło. Wiele myślę o moim przyjacielu, znajomych, koleżankach, o chrzestnej matce, córce, o tych, którzy powierzyli mi swoje intencje i tajemnice. Modlę się za nich bezustannie. Zastanawiam się również, które Camino wybiorę w przyszłym roku, kiedy i z kim się tam wybiorę. Marzę o wyprawie indywidualnej, na własny rachunek, spontanicznie i odważnie. Znów skrajne uczucia szarpią mnie od wewnątrz, tak mi trudno wyłączyć głowę, być tu i teraz. Biedna Daga. Chce mi się krzyczeć, skakać, biec ze szczęścia i radości, a jednocześnie płakać, wyć, umierać z tęsknoty, smutku i niespełnienia. Jakie to skrajne, silne, nagłe – dlaczego moje? Uspokajam się, zaczynam odzyskiwać kontakt ze sobą. To nie jest ani łatwe ani szybkie ani przyjemne, jest konieczne. Trzeba dobrze wsłuchać się we własne serce, aby usłyszeć głos Boga, który prowadzi. Kocha człowieka nie za, ale pomimo. Przypominam sobie deklaracje z Ewangelii: nie lękajcie się, dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych, mogę wszystko.
Dzień drugi to środa 21.07.2010. Do pokonania droga z Portomarin do Palas de Rei. Teraz czuję, że nie muszę się o nic martwić, zabiegać, stresować. Wszystko jak najlepiej ułoży się dla mnie. We właściwym czasie. Całe napięcie, obawy i czarnowidztwo prawdziwie odpuszczam. Jestem przekonana, że wciąż wspierają mnie i chronią moi zmarli Rodzice. Opiekują się, troszczą, wskazują kierunek. Ta pewność jest tak materialna, że mogę prawie dotknąć. Dzisiejsza trasa jest zupełnie inna, niż wczorajsza. Prosta, toporna, mało romantyczna. Przewaga asfaltu i otwartej przestrzeni, deficyt kafejek, toalet i niespodzianek. Tylko wiejskie zapachy atakują zewsząd. Do bólu konkretne, zdecydowanie za mocne dla panny z miasta. Wiatr i słońce bez ograniczeń. Idę sama, zasłuchana w milczenie. Wtedy odpowiedzi przychodzą same. Małe olśnienia, najlepsze, bo najprostsze rozwiązania, treści uniwersalne, refleksje pomieszane ze wspomnieniami, nadzieja i nostalgia. Wnioskuję, że wszystko jest i dzieje się dokładnie tak, jak być powinno. Trzeba się tylko zatrzymać, otworzyć, wewnętrznie zgodzić i odpuścić. Pokora, to nie archaizm, to słowo klucz. Wtedy samo będzie się działo, gdy przestaniemy walczyć. Trzeba tak pracować nad sobą, aby nie psuć, nie przeszkadzać, nie przedobrzyć. Powiedziałam do siebie: oczekuj więcej, oczekuj zmian, oczekuj najlepszego! W tym momencie, nagle, zupełnie nie wiem skąd, spadła mi pod nogi wielka, niezwykła w kształcie, bardzo oryginalna szyszka, prezent. Szyszkę potraktowałam jako kropkę nad i.
Codziennie o świcie, zaraz po zdławieniu wycia budzika, wzbudzam w swoim sercu prośby, intencje, pragnienia. Rozważam je potem i ofiaruję w ciągu drogi. Przychodzą same, nic nie układam wcześniej. Dotyczą różnych ludzi, ich spraw, problemów, trudnych kwestii, bólu. Zdarza się też, że myślę o sobie. Trochę się użalałam, martwię i narzekam, potem jest mi głupio, więc jestem wdzięczna i dziękuję. Każdego dnia uczestniczę we Mszy Świętej i przyjmuję komunię. Na początku robiłam to z musu i poczucia przyzwoitości, potem zaczęłam chcieć z wolnej woli, cieszyć się, że potrzebuję. W dalszym ciągu, szczególnie wieczorami, gdy idę sama na spacer przed snem, toczą się we mnie prawdziwe wielkie wojny. Moje wszystkie zmysły pracują na najwyższych obrotach. Zastanawiam się , czy tak też mogą wyglądać niezapomniane wakacje, może zabłądziłam?
Już czwartek 22.07.2010. Startujemy w Palas de Rei, trzeba dojść do Arzua. Jest mi duszno, gorąco. Ogólnie kondycja lekko spada, mam odciski, pęcherze, kontuzję biodra, nadwyrężone śródstopie i spuchniętą kostkę. Poza tym, obserwuję przypływ optymizmu, siły i energii. Jestem w Hiszpanii, jestem wolna, szczęśliwa i uśmiechnięta. Z każdą chwilą doświadczam kolejnych uczuć, które dają mi pewność, że dopiero teraz zaczynam żyć naprawdę. Jakbym uczyła się wszystkiego od początku, inaczej, na nowo. Kończy się udawanie życia. Nigdy nie lubiłam tandety, podróbek, imitacji. Rozmawiałam z moim przyjacielem Jackiem przez telefon, bardzo długo. Uwielbiam te nasze rozmowy. Są takie prawdziwe, normalne, szczere. Z nikim tak nie mogę i nie chcę rozmawiać. Choć zdaję sobie sprawę, że zapłacę majątek za te telefony, nie waham się, bo warto. Wiem, że On jest niezwykły i ja jestem niezwykła. Nasza przyjaźń jest łaską, darem, żadne słowa nie są tu zbyt wzniosłe i doskonałe. Nie martwię się teraz jakoś o pieniądze, finanse, długi, już nie. Stało się ze mną coś takiego, że gubię po drodze wszystko, co mnie boli, blokuje, ogranicza, zamyka. Goją się okaleczenia i rany, rozpływają ciężary, rozwiązują przywiązania i znikają uzależnienia. Systematycznie zdrowieję, powoli, ale konsekwentnie oczyszczam się, uspokajam i odradzam. Zyskuję również ciekawą świadomość, że jestem tym, co jem, wtedy łatwiej zrezygnować mi z kolejnej pszennej bułki ociekającej oliwą. Zaczyna smakować mi wartościowe, dobre jedzenie. Coraz lepiej orientuję się w jakości wina i aromatach kawy, doceniam nowe smaki owoców morza i niekonwencjonalnych połączeń kulinarnych, przypraw. Postanawiam też bardziej uważać na to co mówię, ile, kiedy, gdzie, jak i do kogo. Słowo ciałem się stało. Już tak długo nie udaje mi się odrobić lekcji: mniej gadać! Trzeba zawsze brać odpowiedzialność za swoje słowa, teorie, które się głosi i kwestie, które się wypowiada. Diabeł jest oskarżycielem, ja nie muszę. Dziś ktoś powiedział na trasie, że jeżeli pięknieje ci dusza, to pięknieje ci też twarz. Wieczorem patrzę na swoje odbicie z dystansem i niedowierzaniem, wygłupiam się i robię miny, to krępujące tak wpatrywać się w siebie. Poważnieję, gdy dostrzegam, że coś w tym musi być. Zaczynam lubić, szanować, akceptować i doceniać siebie taką, jaka jestem. Nie maluję się tu, nie stroję wcale, nie konserwuję, a mimo to, jest ze mną coraz lepiej i piękniej. Uśmiecham się, bo usłyszałam muzykę Greka Zorby. On zawsze cieszył się pełnią życia, brał wszystko takim, jakie jest i co przygotował mu los. Nie oglądał się za siebie, ja też tak chcę. W dalszym ciągu robię zapiski, zaznaczam przemyślenia, zapisuję refleksje i kawałki zasłyszanych rozmów, strzępki zdań, inspirujące bazgroły na ścianach, stołach i w barach. Żaden człowiek nie pojawia się na mojej drodze przypadkowo. Tym zdaniem kończę dzień i myślę tym samym o ludziach, w których życiu pojawiłam się ja. Co wniosłam?
23.07.2010 – piątek. Przedwczoraj przeczytałam na asfalcie zdanie napisane po angielsku, które pozwolę sobie przetłumaczyć jako: dlaczego idziesz, skoro możesz biec! – doskonałe, stanęłam jak wryta. Właśnie tego potrzebowałam, bo ja bardzo chcę biec i będę biegła! Symbolicznie i dosłownie. Czuję wielki przypływ energii, mocy, potencjału. Mam nieskończoność, bogactwo i pełną różnorodność najlepszej jakości zasobów do wykorzystania. Nigdy nie podejrzewałam, że są, moje własne, gotowe od zawsze, wszystkie, których potrzebuję. Ta pielgrzymka jest projekcją mojego życia, przygotowała mnie, aby brać to, co najlepsze. Zaczynamy maszerowanie w Arzua, meta w Monte do Gozo, czyli na Wzgórzu Radości, tam, gdzie znajduje się polski Dom Pielgrzyma, miejsce w którym się zatrzymaliśmy. Droga do Świętego Jakuba prowadzi przez Maryję. Kiedyś, jako dziecko, kochałam Ją bezgranicznie, ufając, odmawiałam różaniec powierzając wszystkie tajemnice. Była dla mnie ważna, niezastąpiona, ludzka i bliska. Potem się wycofałam, nawet nie wiem dlaczego, ponieważ nigdy mnie nie zawiodła ani nie opuściła. Przestałam się modlić, powierzać, biegać do Niej ze wszystkim. W desperacji i potrzebie zaczęłam zwracać się bezpośrednio do Boga lub do nikogo. Zwątpiłam w Jej wstawiennictwo, sprawczość i siłę przebicia. To trwało całe lata. Tak było do teraz. Nie wiem jak mam wyrazić to, jak mi przykro. Czuję ulgę, jakbym odzyskała wzrok. Dobrze móc się na kimś oprzeć, dać zaopiekować, schronić, poczuć bezpiecznie. Bez Matki jest tak pusto i źle. Idę miarowo, spokojnie, swoim rytmem. Na trasie siadam ze znajomymi, zamawiamy świeże ośmiornice i białe wino, rewelacja. Ruszamy, za kilka godzin szukam toalety i zanurzam się wewnątrz albergi. Przemierzam korytarze, rzędy piętrowych łóżek, większość ludzi śpi, wyglądają jakby zasnęli na wieki ze zmęczenia i wyczerpania. Cisza, przerywa ją tylko szum pryszniców na przemian z mruczeniem suszarek do włosów. Ktoś czyta, monosylaby rozmów, we wszystkich językach. Najdziwniejsze zapachy tworzą mieszankę wybuchową, pełen odlot. Wspaniała, zwyczajna, podniosła atmosfera tego miejsca, wstydzę się własnego wzruszenia. Znów rozpiera mnie egoistyczna duma, jakaś odmiana próżności. Ja też zostałam dostrzeżona, wyróżniona, powołana. Dlaczego tak się napawam, skoro nie ma w tym żadnej mojej zasługi? To był raczej ostatni moment przed utonięciem w chaosie, nadmiarze informacji i totalnym zagubieniu, ratunek. Czuję wyraźnie, że w miarę upływu tej pielgrzymki staję się coraz bardziej kompletna. Z każdym dniem odzyskuję własną tożsamość, wzrasta moja świadomość i uważność. Uczę się trwać w harmonii, zgodzie i jedności ze sobą i światem. Chcę powtórzyć sobie i utrwalić najtrudniejsze dla mnie lekcje, które są ciężkie i mało zgodne z moim charakterem, temperamentem i usposobieniem. Zacznę szanować ludzi, będę milczeć zamiast gadać, częściej słuchać, nie pouczać, nie osądzać, nie krytykować, nie pogardzać, nie piętnować, nie porównywać, nie żałować, nie rozpamiętywać, to dopiero początek. Czerpię z tego wyjazdu bez pamięci, przecież każda chwila ma znaczenie, jest bezcenna i niepowtarzalna. Jak napisał mi Jacek: nie ma jutra, nie ma wczoraj, liczy się tylko tu i teraz. Jutro przyjdzie samo. Potrzeba tylko czasu, otwartości, cierpliwości, akceptacji, zgody i wybaczenia, sobie najbardziej. Bądź wola Twoja, a nie moja, dodaje za każdym razem do treści: Ojcze nasz…
Ostatni odcinek, dzień piąty. Sobota 24.07.2010. Z Monte do Gozo do Santiago de Compostella. Zbliżam się do Świętego Jakuba, słucham kazania. Proście o cokolwiek chcecie, a będzie Wam dane. Ufam i dam się nawrócić na swoją drogę, nie dla mnie owczy pęd i marsz za tłumem. Od rana towarzyszy mi piosenka, nie pamiętam całej, podoba mi się fragment, który zapamiętałam. Nie umiem dziękować Ci Panie, zbyt małe są moje słowa, zechciej przyjąć moje milczenie i naucz mnie życiem dziękować. Jestem już w Katedrze w Santiago, podchodzę niepewnie do Świętego Jakuba. Ściskam Go, kłaniam się, nie wiem, co konkretnie powiedzieć. Dukam tylko: jestem, przyszłam, tak jak mnie chciałeś. Ogarnia mnie spokój, czuję wyraźnie jakieś prądy i dreszcze. Wypełnia mnie siła, moc, zapał, tak chyba rozpływa się w człowieku łaska. Zalewa i odurza mnie fala gorąca. Nie wiem ile czasu stoję za Jego plecami, nie potrafię się ruszyć i nie mogę odejść. Czekał, ucieszył się, przyjął i pobłogosławił, tak interpretuję to, co dzieje się z moim ciałem w tym momencie. Wszystko zabieram ze sobą. Jestem wdzięczna, trzęsąc się dziękuję, chyba płaczę. Udowodnię sobie, że stać mnie na zmiany, jestem gotowa zacząć na nowo, inaczej. Leibniz powiedział, że posiadamy dwie księgi, w których odnajdujemy drogę do Boga: jedną z nich jest Biblia, drugą – Księga Natury. Nie stronię od Biblii, ale wybieram Naturę. Camino to proces, seria lekcji, spotkań, objawień. Cudowne doświadczenie, w którym sama Droga jest modlitwą, a modlitwa Drogą. Decydując się na Camino nigdy nie płakałam z powodu bolących stóp, nadwyrężonych stawów i spuchniętych kostek. Nie płakałam z zimna, pragnienia i samotności. Tu łzy stały się darem łez, a napady płaczu, spazmów i szlochania zyskały status oczyszczania, ponieważ oprócz ulgi przyniosły zrozumienie, jasność i wolność. Jeśli chcesz być autentycznym pielgrzymem, wracaj do domu, do rodziny, sąsiadów, przyjaciół i wrogów, służ im, wybacz im i kochaj ich. W ten sposób staniesz się prawdziwym pielgrzymem. Nauczyłam się też od pewnej księgowej na szlaku, że gdy się dzieli to się mnoży. Taki prezent sprawiłam sobie samej na 35 urodziny!

Jakubie wyrwałeś mnie z planów na przyszłość,
Zburzyłeś mój spokój, ład i rzeczywistość.
Wybrałeś na Drogę, której tak nie chciałam,
Gdy czułam swą wielkość, chociaż byłam mała.

Jakubie, coś zrobił, że poczułam zmiany,
Choć nie rozumiałam, ufałam co rano.
Myślałam cóż robię i po co to wszystko,
Nic się nie da więcej, upadłam tak nisko.

Jakubie, ruszyłam, bo mnie zaprosiłeś,
Lubię chodzić w gości, żeby było miło.
Stanęłam wśród obcych, zdziwiona i sama,
Tylko wewnątrz komplet, był Tata i Mama.

Jakubie, jak działasz, że ludzie zadziorni,
Witając się z Tobą, stają się pokorni.
Metody masz skrajne, indywidualne,
Wszystkie są najlepsze, niekonwencjonalne.

Jakubie, co w Tobie, że jak magnes ściągasz,
Ludzi różnych kultur, języka, pieniądza.
Idą i się cieszą, szczęśliwi tą Drogą,
Każdy z nich jest wolny, chce się spotkać z Tobą.

Szczegóły

  • Termin: 15-31.07.2010
  • Kierunek: Santiago de Compostela
Chcesz zarezerwować
lub dowiedzieć się więcej?
Napisz lub zadzwoń:
+48 71-352-23-19
+48 601-788-190
info@alfa-tur.pl

Wyszukiwarka

Nasze oferty i informacje wprost na skrzynkę pocztową. Wystarczy dodać adres e-mail!

Nasz adres

ALFA-TUR®
Biuro Turystyczno – Pielgrzymkowe

ul. Horbaczewskiego 29 b
54-130 Wrocław
+48 604-347-930
+48 601-788-190
info@alfa-tur.pl

 

Drodzy Klienci! Dziękujemy!